1 / Kiedy czuję się Polką
Polska to moje miejsce, nawet te długie noce i zimne zimy. Wiem jednak o sobie, że umiem szybko dopasować się do każdego nowego miejsca: kiedy jestem na wyjeździe, już po drugim dniu w danym miejscu czuję się, jakbym mieszkała tam dwa lata.
Dlatego Polska to dla mnie nie tyle miejsce, co ludzie. Rodzina, ludzie, z którymi mogę współpracować, dzięki którym się rozwijam, poprzez których mogę poznawać nowych – wśród takich osób czuję się dobrze.
Jak byłam mała, często się mnie pytano, czy jestem z Polski. Miałam wtedy mocniejsze rysy po tacie. Często Polacy nie pytają mnie o pochodzenie, ale jak o nim wspomnę, to reagują, jakby coś im to wyjaśniło – czasem przyznają, że coś podejrzewali, czasem przytakują, że „faktycznie, to ma sens”.
We Francji jest w pewnym sensie odwrotnie: zwykle mówię o tym, że jestem franco-polonaise po to, żeby wytłumaczyć się ze swoich błędów językowych lub dziwnego akcentu. W odpowiedzi często słyszę, że w życiu by nie pomyśleli, że tam nie mieszkam. Takie momenty, gdy dostaję potwierdzenie, że nie widać po mnie, że nie jestem stamtąd, są dla mnie bardzo cenne.
Jestem najstarszą z trzech sióstr. Do francuskich dziadków jeździłam regularnie od urodzenia. Na początku, gdy jeszcze sióstr nie było, wybieraliśmy się tam we trójkę z rodzicami; później, ze względu na ich pracę i kwestie finansowe, stawało się to coraz bardziej skomplikowane. Od 6 roku życia zaczęłam latać tam samodzielnie, głównie na wakacje. Do dzisiaj mam bardzo bliski kontakt z dziadkami.
Zdarzało się, że po powrocie do Polski przez jakiś czas mówiłam tylko po francusku. Ulubiona rodzinna anegdota opowiada o tym, jak będąc na spacerze z babcią, nagle się rozpłakałam i zaczęłam jej tłumaczyć dlaczego, oczywiście bez słowa po polsku. Biedna babcia zupełnie nie wiedziała, co ma robić.
Im byłam starsza, tym wyjazdy do Francji stawały się rzadsze. Moje siostry nie załapały się na okres, w którym jeździliśmy tam regularnie, nie nauczyły się więc mówić po francusku płynnie. Zosia była tam tylko parę razy ze mną, bez taty, a przy dziadkach ciągle trzymała się mnie, może więc dlatego słabiej ją poznali.
Staram się je sama poduczać języka. Wiem, jak dużo dała mi dwujęzyczność; szkoda mi by było, gdyby one nie mogły z niej skorzystać. Wydaje mi się jednak, że one same nie czują takiej potrzeby – prawdopodobnie za mało poznały Francję.
Ja francuskiego uczyłam się przede wszystkim ze słuchu, przez co później robiłam mnóstwo błędów w pisowni. Gdy poszłam do liceum, nauczycielka nie potrafiła wręcz uwierzyć, że nie jestem dyslektyczką. Czułam się zażenowana tym, że posługuję się nim gorzej od innych w klasie, którzy uczyli się go od podstaw i znali zasady pisowni i gramatyki. Sprawiło to, że przez pewien okres wstydziłam się nawet przyznać, że jestem Francuzką.
Ojciec nie miał ani wiele talentu pedagogicznego, ani inicjatywy w uczeniu mnie języka. Mama prosiła go, żeby poprawiał moje błędy, on jednak robił to tylko czasem. Sama z kolei nie chciała nam czytać książek po francusku, tłumacząc, że ma zły akcent. Powtarzała, że to „tata jest od francuskiego”.
Ojciec przeprowadził się tu w wieku 30 lat i zdecydowana większość jego znajomych to Polacy, których poznał przez mamę. Poza przeglądaniem internetu i rozmowami z rodzicami, nie ma kontaktu z ojczyzną. Specjalnie więc rozmawiam z nim po francusku, żeby wręcz przypomnieć mu, że jest Francuzem. Mam wrażenie, że dzięki temu podtrzymuję Francję w nim.
2 / Kiedy nie czuję się Polką
Częściej myślę, z czym się w Polsce nie identyfikuję, niż odwrotnie.
Francja to bardzo istotna „pustka” we mnie. Czuję jej brak. Chciałabym tam kiedyś pojechać i móc zachłysnąć się nią, nadrobić to wszystko, czego we mnie brakuje.
Dosyć często myślę o mojej tożsamości. Nie umiem rozdzielić moich dwóch korzeni: za każdym razem, kiedy myślę o sobie, że jestem Polką, od razu pojawia się myśl, że jestem też Francuzką, a za tą myślą z kolei odzywa się to uczucie jej braku.
Ta „chęć Francji” objawia się głównie poprzez głód tego wszystkiego, co jest obecnie poza mną. Nie tylko poza Polską, ale poza moim domem, poza moim miastem – stale chcę czegoś innego, niż to, co mam teraz. Chcę odkryć to, co „obce”.
Jestem życiowym włóczykijem; często, zamiast zagrzać gdzieś miejsce, uciekam. Kończąc gimnazjum, pojechałam do liceum w Warszawie. Wybierając miejsca do podróży, za każdym razem szukam innego.
W kontaktach z ludźmi widzę podobną zasadę: boję się nawiązać z kimś na dłużej kontakt. Poznając nową osobę, czuję się, jakbym uciekała od tego, co miałam wcześniej – zawsze mam wrażenie, jakbym czegoś nie dokończyła.
3 / Co dla mnie oznacza bycie osobą o mieszanym pochodzeniu
Podziwiam osoby o mieszanym pochodzeniu, które są w stanie idealnie połączyć obie narodowości.
Mieszane pochodzenie jest niezwykłe dla ludzi, którzy Cię poznają. Mówią na przykład: „Super, że znasz już dwa języki” (co zresztą nie zawsze jest prawdą, jak w przypadku moich sióstr).
Dla nas samych jednak wiąże się z tym ciężar, którego osoby bez mieszanego pochodzenia nie znają. Zawsze będzie Ci brakować tej drugiej strony, zawsze będziesz bliżej jednej z nich. Zależnie od tego, gdzie żyjesz, będziesz mieć tego kraju w sobie więcej. Musielibyśmy mieć dwa razy większe serce, dwa razy większą wiedzę o wszystkim – a to jest niesamowicie trudne. Trzeba byłoby się rozdwoić, żeby móc się w pełni tym nacieszyć.
Presja przychodzi też z otoczenia: w jednym kraju chcą, żebyś był w pełni jego obywatelem, jednocześnie zakładając, że będziesz wiedział wszystko o tym drugim. I odwrotnie.
W Polsce mówię, że jestem też Francuzką, a we Francji, że jestem również Polką. Zawsze jednak, gdy ktoś mówi o mnie „pół-Polka” lub „pół-Francuzka”, to od razu zaprzeczam i podkreślam, że przecież mam całe obywatelstwo, a nie pół. I nawet nie wiem, dla kogo ta informacja jest ważniejsza: dla mnie czy dla otoczenia.